czyli Stelvio i Grossglockner
Dwa dni urlopu i zapowiadana bezdeszczowa pogoda zaprowadziła nas tym razem na alpejskie szczyty. Ale od początku:
Środa – 1 września – 450 km
Dzisiaj jestem na home office i czekam na Mariusza który spóźnia się z pracy. Ostatecznie wyjeżdżamy po 17.00 w kierunku Włoch. Pogoda nas rozpieszcza tzn. przez ostatnich 5 dni były ulewy i lokalne podtopienia w całej Polsce, a właśnie dzisiaj przed wyjazdem wychodzi słońce. Droga mija całkiem przyjemnie. W okolicach Brna podziwiamy piękny zachód. Jeszcze zakup winietki na granicy Austrii i powoli za Wiedniem zaczynamy szukać po Bookingu noclegu. Po 22-giej, już po ciemku docieramy do motelu (niestety okazuje się, że okna są na autostradę i całą noc słychać przejeżdżające samochody…). W ogóle stwierdzam, że wzdłuż autostrady baza noclegowa w Austrii jest słaba, a dodatkowo w większości recepcja jest otwarta do 20-tej. Całodobowych obiektów jest jak na lekarstwo.
CZWARTEK – 2 września – 620 km
Rano rezerwujemy już hotel w Trafoi. Za dużego wyboru po wschodniej stronie Stelvio już nie ma, ale okazuje się że to miejsce było bardzo ciekawe, ale o tym później. Dalsza trasa wiedzie nas przez Niemcy, znowu Austrię i w końcu Włochy. Granice w miarę przejezdne, kontrole covidowe tylko wyrywkowe lub brak. Pogoda super, ponad dwadzieścia kilka stopni. Po 14 dojeżdżamy do hotelu Bella vista, zostawiamy bagaże i ruszamy na przełęcz. Okazuje się, że wjazd od strony Trafoi na Stelvio jest dużo bardziej wymagający niż od strony Bormio. Mariusz manewruje na winklach, a ja rozkoszuję się widokami. Na szczycie zajadamy się bułką z bratwurst’em (kiełbasą) kupioną na straganie (u Polaka!). Pierwsze zaskoczenie: jesteśmy we Włoszech, a wszędzie słychać język niemiecki… Pomimo dużego zmęczenia Mariusza, zjeżdżamy jeszcze zachodnimi serpentynami do Bormio. W miasteczku idziemy na prawdziwą włoską małą czarną. Teraz pozostało nam już wrócić do hotelu jeszcze raz przez przełęcz. Zdecydowanie część zachodnia jest ładniejsza widokowo, ale całość i tak robi duże wrażenie – w końcu niecodziennie się jeździ motocyklem na wysokości ponad 2750 m n.p.m. A teraz niespodzianka dnia. Bella vista to hotel prowadzony przez rodzinę mistrza świata i olimpijskiego w narciarstwie Gustav’a Thöni. Spotykamy Mistrza w recepcji, jest też muzeum poświęcone jego karierze z wystawą medali i trofeów.
PIĄTEK – 3 WRZEŚNIA – 390 km
Zapowiada się kolejny słoneczny i gorący dzień. Po obfitym śniadaniu ruszamy w kierunku Grossglockner. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy Kirchturm von Altgraun czyli zatopionej wieży kościelnej. Mamy już też zarezerwowane dwa noclegi w pensjonacie Dorfplatzl w Fusch an der Großglocknerstraße, do którego przyjeżdżamy przed 15.00. Meldunek jest od 16.00, więc nie czekamy tylko ruszamy na Gross’a. Bramki na Grossglockner Hochalpenstraße płatne 27,50 eur. Pomimo słonecznej pogody, czym wyżej tym zimniej. Wjeżdżaliśmy bez żadnych podpinek czy termoaktywki i na wysokości ponad 2 tysięcy trzeba było się ubierać! Na szczycie po raz pierwszy udało się na zrobić zdjęcie w foto point (4 lata temu naciskaliśmy, ale nie działała). Jeszcze zakup pamiątkowych magnesików i obowiązkowo trzeba przywitać się ze świstakami. Godzina temu sprzyjała – po 17.00 byliśmy prawie sami, więc murmeltiere (zwane przez nas „marmelami”) dopisały. Na ich obserwacji spędziliśmy ponad godzinę, powoli zaczynało słońce zachodzić, więc trzeba wracać. Po drodze kilkukrotnie się zatrzymujemy, aby porobić zdjęcia bez tłumów. Do pensjonatu podjeżdżamy około 20-tej. Obok znajduje się Hotel Post Fusch, prowadzony przez Polaków, gdzie można w restauracji smacznie zjeść i tam przy winku spędzamy resztę wieczoru.
SOBOTA – 4 WRZEŚNIA – 80 km
Sobota na spokojnie – dzisiaj odpoczynek po przejechanych prawie 1500 km i przygotowanie do jutrzejszych ok. 800 km… Po śniadaniu spacer po miasteczku, zakup jabłek dla świstaków (ich przysmak to marchew i fistaszki, ale w lokalnym sklepiku nie było). Po trzynastej ruszamy kolejny raz na Gross’a (tym razem jest zniżka na wjazd i płacimy tylko 13 euro). Zapoznaliśmy się też z otrzymaną wczoraj mapką (po polsku) i wiedzieliśmy gdzie chcemy się zatrzymać i co zobaczyć. Na punkcie nr 3 jest muzeum przyrodnicze terenów wysokoalpejskich wraz filmem o zwierzętach tego rejonu. Natomiast punkt nr 7 to niespodzianka – właściciel gospody ma oswojonego świstaka, który mu siedzi na plecach, a on go karmi przy turystach. Na szczycie ponownie spacerek do „marmelków”. Niestety nie były zainteresowane jabłuszkiem (proszę pamiętać, że są one roślinożerne, absolutnie nie karmimy ich chlebem czy słodyczami). W związku z tym, że jest weekend oraz godziny popołudniowe ruch jest duży, turystów zatrzęsienie (zdecydowanie wczoraj było przyjemniej). Wczoraj też kolejka (wagonik) na lodowiec była już zamknięta, dzisiaj niestety kolejka do kolejki. Szkoda, bo po raz kolejny nie byłam na lodowcu Pasterze (do trzech razy sztuka?).
NIEDZIELA – 5 WRZEŚNIA – 769 km
Jak to mówią wszystko co dobre szybko się kończy. Po śniadaniu o 8.00 wyruszamy do domu. Sprawnie i bez niespodzianek o 16.30 jesteśmy bezpiecznie na miejscu.
Krótkie podsumowanie:
Przejechane 2309 km, średnie spalanie 6,4 l/100 km i ponad 28 godzin spędzonych na motocyklu.
Warto mieć chociaż kilka euro w bilonie – często toalety są płatne. W Austrii obowiązkowo winieta na motocykl, we Włoszech jeśli już to autostrady są płatne na bramkach. Na Stelvio jest Pan co robi zdjęcia motocyklistom – jak dla nas nic specjalnego. W Austrii zarówno w pensjonacie, jak i w restauracjach (nawet na stacji benzynowej jak kupowaliśmy kawę i chcieliśmy ją wypić przy stoliku) pytali o test lub szczepienie covid’owe. Po austriackich autostradach jeździ się też przeciętnie – wszyscy jadą lewym (tak lewym!) pasem zgodnie z ograniczeniami i ich nie wyprzedzisz (a narzekamy w Polsce na tiry wyprzedzające się na autostradach, a tam jest jeszcze gorzej – tempomat i jedzie jeden koło drugiego). Warto spojrzeć na kamerki na Grossglockner przed wyjazdem – pogodna na dole może być różna od tej na górze. I nie śpieszcie się – poczekajcie chwilę podczas spaceru do Obserwatorium im. Wilhelma Swarovskiego – a na pewno spotkacie świstaki!
wow niesamowite! zazdroszczę;)