czyli Majówka 2023
5 lat czekania i nareszcie się udało! Korsyka, bo o niej mowa była w planach już w 2018 roku, i jakoś tak zleciało… Nie do końca przekonani co do pogody – ale cała Europa była „niepewna”, postawiliśmy jednak na tą francuską wyspę.
29 kwietnia
Praktycznie moglibyśmy wyruszyć już w sobotę, ale wcześniej umówiliśmy się z przyjaciółmi z DR na weekend w Kotlinie Kłodzkiej. Dlatego na spokojnie najpierw odwiedziliśmy Kalego we Wrocławiu i wspólnie pojechaliśmy do Agroturystyki Arkadia w Grzmiącej. A Kali – szczęśliwy posiadacz pachnącego nowością BMW GS wziął mnie na plecaka w celu „przetestowania” rumaka.
30 kwietnia
Po wieczornej imprezie prawie wszyscy smacznie jeszcze spali, jak zebraliśmy się w drogę. Wyjechaliśmy o 7 rano. Plan – dojechać najdalej jak się da – wiedząc, że prom na Korsykę odpływa z Livorno albo jutro o 8.00 rano, albo dopiero o 19.00. Optymistycznie – nawigacja pokazuje 1300 km i „metę” o godzinie dwudziestej. Pierwsze kilometry ślamazarnie się ciągną – cały czas jedziemy przez wioski, dopiero w Czechach na wysokości Ołomuńca wjeżdżamy na przelotówkę. Dalej Brno i już Austria (kupno winiety) – Wiedeń, Graz, dalej Włochy (bramki autostradowe zaraz za granicą) i Udine, Wenecja… Po 21 zapada noc, a my gnamy do celu – dużym plusem jest temperatura – 18 stopni. Na postoju patrzymy na zegarek, na nawigację, na siebie – w Livorno powinniśmy być o 23.30 z jeszcze dwoma szybkimi postojami – kto jak nie my – damy radę! Dojedziemy! Rezerwuję hotel przez booking (recepcja otwarta do 24), bo w tamtej okolicy nie ma dostępnych na dziś hoteli całodobowych – przynajmniej wg booking. Za Florencją ekspresówka zwana Fi-Pi-Li funduje nam nierówny asfalt i wiele dziur – przez co zaliczamy nieplanowane opóźnienie. I teraz wyobraźcie sobie o 23.40 wjeżdżamy do Livorno, nawigacja Tom Tom poprowadziła nas „skrótem” – czyli na manowce. Wjechaliśmy do portu kontenerowego, ta usilnie każe nam jechać prosto, a tam brama, Google Maps zgłupiał jak go włączyłam, dwa razy nawracaliśmy, aż wreszcie znaleźliśmy po ciemku drogę do hotelu. Wjeżdżamy na hotelowy parking o 23.59. Mariusz zamiast wyłączyć kierunkowskaz, nacisnął klakson. Zleciały się „miśki z ochrony”, a ja się drę do nich „We have a reservation!”. Facet w recepcji patrzy na nas jak na ufo – on już dawno wyłączył komputer i nawet nie widział naszej rezerwacji i czekał na koniec dniówki… I zaczęło się, bo to hotel 5 gwiazdek – najpierw wypełnić jakieś karty pobytu, potem Pan nam wydawał szlafroczki, vouchery na drinki na basen itd. – a my w myślach – „Kończ panie i daj nam w końcu klucze, bo jesteśmy wykamani”… Jeszcze szybko w pokoju rezerwuję prom na rano z kajutką (aby dodatkowo odespać) i zapadamy w zasłużony sen. 1300 km w 17 godzin na motocyklu…
1 maja
Budzik dzwoni po niecałych 4 godzinach snu. Szybki prysznic i po 6.30 wymeldowujemy się w hotelowej recepcji. Jeszcze tak zdziwionego człowieka nie widziałam – facet myślał, że coś nam nie pasowało, pytał co jest nok – a ja tłumaczę, że „only sleep”. W porcie dołączamy do kolejki motocyklistów – tak z 70% to Polacy… Na promie okazało się, że nasza kajuta dopiero będzie gotowa pół godziny po wypłynięciu promu z portu (wczoraj tego nie doczytałam, a rzeczywiście był taki dopisek na bilecie) więc mieliśmy przynajmniej czas zjeść śniadanie – proste zestawy „na słodko” można było nabyć w restauracji za kilka euro. Resztę rejsu przespaliśmy (wewnętrzna kajuta – czyli bez okien – ciemno, ale za to z łazienką z prysznicem i ręcznikami za jedyne 150 zł). A Korsyka wita nas… deszczem 🙁 Dzisiaj azymut Cap Corse – nieśpiesznie po zjeździe z promu ruszamy drogą w kierunku półwyspu. Pierwsze zaskoczenie – zamknięta stacja benzynowa – w końcu święto, nawet samoobsługa nie działa (takie francuskie to…). Zatrzymujemy się na posiłek (zaczęłam marudzić, że jestem już głodna – w końcu było po 14). Bardzo fajna knajpka – maleńka, 4 stoliki w środku, ale jedzonko super (dobrze że miałam gotówkę, bo nie można płacić kartą). Jeszcze kilka kilometrów w deszczu, potem we mgle (wiatrak Moulin Mattei niewidoczny – ledwo parking widać, także nawet się nie zatrzymujemy). Droga przez zachodnią część półwyspu upływa już bez deszczu, widokowo też lepsza – bardziej malownicza. Podekscytowani, ale też trochę zmęczeni docieramy do hotelu w Saint Florent, z balkonu którego rozpościera się piękny widok na morze.
2 Maja
Dzisiaj w planie przejechać północną część wyspy. Zachmurzenie jest duże, ale nie pada. Pierwszy przystanek to L’Ile-Rousse. Fotka z Małą Syrenką i spacerek bulwarem – akurat odbywał się miejski targ z jedzeniem. Sympatyczne sklepiki i knajpki. Kolejny przystanek to Calvi. Parkujemy na płatnym parkingu pod Cytadelą (akurat motocyklowy bezpłatny był cały zajęty), ale leniom nie chce się wdrapywać na górę. W dalszą trasę wybieramy drogę D81B, pomimo, że trochę dziurawa, to praktycznie pusta, ale… wyszło słoneczko i chmury powoli zanikają. Na granicy górnej (północnej) i południowej Korsyki zaliczamy punkt widokowy Col de Palmarella. Ostatecznie docieramy do Porto Marine w Ota, gdzie znajdujemy przytulny hotel z widokiem na port i morze. Po rozpakowaniu majdanu jedziemy jeszcze do Kanionu Spelunca. A tam nareszcie spotykamy sławne czarne korsykańskie świnie. Trzeba naprawdę uważać, bo biegają koło zagród hodowlanych samopas po drodze. P.S. Szyneczka z nich jest pyszna – zresztą znowu kupiliśmy ją do winka. Wieczór spędzamy na plaży, z widokiem na romantyczny zachód słońca.
3 maja
Plan na dziś – zaliczyć zachodnią część wybrzeża i dotrzeć do Bonifacio na samym południu wyspy. Pierwsze kilometry to malownicze Calangues de Piana czyli formacje geologiczne wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tam po raz pierwszy pojawili się turyści, dużo turystów… Jedziemy dalej D81, później D55 (staramy się jechać nadbrzeżem by napawać oczy pięknymi widokami linii brzegowej). Kolejny dłuższy przystanek to stanowisko megalityczne w Filitosa czyli obszar archeologiczny z epoki neolitu z prawdziwymi menhirami. Późnym popołudniem docieramy do hotelu przy porcie w Bonifacio. Wieczór spędzamy w knajpkach – najpierw piwko Pietra (kasztanowe), później pizza i winko w knajpce w porcie. Ogromnym zaskoczeniem była obsługa – kelnerka nie mówiła po francusku! Zestresowana dziewczyna przyznała, że pochodzi z Sardynii – dlatego włoski albo angielski.
4 maja
Rankiem popłynęliśmy w godzinny rejs łodzią wśród wapiennych klifów. Pogoda wręcz idealna, widoki przepiękne, warto było. Bilety do nabycia przed wypłynięciem, rezerwować wcześniej można tylko te na całodzienny rejs (więcej informacji tutaj). W hotelu dogadałam się z obsługą i kurtki oraz kaski zostawiliśmy w recepcji, także nie musieliśmy targać ze sobą ekwipunku. Motocyklowo dziś na spokojnie – przejazd na wschodnie wybrzeże. Oczywiście wybieramy drogę przez góry – czyli jezioro…, po drodze obiad w knajpie (z kotem). Dalej Zonza oraz myślałam o przystanku przy Notre Dame des Neiges – znowu tłumy, tłumy i brak miejsc parkingowych nawet dla moto. Odpuściliśmy sobie ten punkt i ostatecznie dotarliśmy do Sari-Solenzara. Hotel i mieścinka bez szału, ale restauracyjka „O Resto” do której wybraliśmy się na kolację warta polecenia.
5 maja
Bilet na jutrzejszy prom już zarezerwowaliśmy, hotel w Bastii niedaleko portu też. Bez spiny ruszamy do polecanego Kanionu Rustica. Muszę przyznać że bardzo pozytywnie się zaskoczyłam. Mega malownicza, kręta trasa z płatnym parkingiem na końcu (ale wydzielony duży plac dla motocykli). Anegdota: parkingowy mówi „motorcykle three”, a ja zrozumiałam „motorcykle free”. I to był ostatni punkt do zwiedzenia naszej podróży. Z racji tego, że zawsze najbliższym kupujemy pamiątki z podróży w postaci magnesów tym razem też nie mogło ich zabraknąć. A najładniejsze były w L’Ile-Rousse w sklepikach przy bulwarze. Korzystając więc z pięknej pogody oraz czasu wybraliśmy się tam z powrotem na zakupy. Nie bylibyśmy sobą i w drodze do Bastii powstał pomysł objechania jeszcze raz Cap Corse z przystankiem mamy nadzieję na tym razem widoczny wiatrak. Nie zawiedliśmy się – pięknie prezentował się na wzgórzu. Co prawda nie można go zwiedzać w środku ale i tak było warto.
6 -7 Maja
Czas wracać do Polski. Rano o 8.30 wypływamy promem z Bastii do Livorno. Po raz kolejny wykupiliśmy kajutę i odpoczęliśmy w ciszy i ciemności. Włochy przejeżdżamy dosyć sprawnie, w Austrii zaczyna podać, wręcz zacinać deszczem. Nocujemy w znanym już hotelu Ramada w Graz – i rankiem na sucho wyruszamy dalej. Do domku docieramy w niedzielę po południu.
Podsumowanie:
Korsyka to nie Francja. Tak twierdzą Korsykanie i coś w tym jest. Mają swój język – bardziej podobny do włoskiego niż francuskiego. Napisy – np. nazwy miejscowości po francusku są dewastowane, pozostają napisy w korsykańskim. Przykładowo na stacji benzynowej samoobsługowej – pierwszy język do wyboru to korsykański. Są dumni ze swego pochodzenia, pielęgnują swe tradycje – wszędzie widać flagi z Maurem, często też spotkaliśmy się z napisami FLNC czyli skrótem ruchu nacjonalistycznego (terrorystycznego?). Wschód wyspy niekoniecznie do zwiedzania – nic tam ciekawego nie znaleźliśmy, nawet widoki słabsze.
Drogi to zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty – śmiem twierdzić, że najdłuższa prosta to pas startowy lotniska (Mariusz po wjeździe na autostradę we Włoszech w drodze powrotnej był szczęśliwy bo nadgarstki od operowania manetką go już bolały ;).
Noclegi – nie byliśmy w gorącym/pełnym sezonie, dlatego był spory wybór – hotele bez śniadania (ale z parkingiem i z widokiem na morze) zaczynały się od 70 euro za pokój. Paliwo niecałe 2 euro (najdroższe w Austrii przy autostradzie ponad 2,2 eur za litr).
A jak było – zobaczcie sami: