czyli grudniowa Andaluzja 2023
Podsumowaniem wyjazdu niech będzie: Marzenia się spełnia pomimo wszystko 🙂 Można powiedzieć, że do trzech razy sztuka, a i tak pech nas nie opuszczał, ale o tym na koniec w podsumowaniu 😉
Planowanie zagospodarowania czasu w święta i po czyli w sumie tygodnia wolnego trwały kilka miesięcy. Może kolejna z Wysp Kanaryjskich – Fuertaventura i tradycyjnie wypożyczenie motocykla by zwiedzić wyspę? Może północ Norwegi – czyli Tromso, wypożyczenie samochodu i polowanie na zorzę? Spontanicznie w listopadzie podejmujemy decyzję – może Andaluzja? Na facebooku była reklama motocyklem.pl czyli polskiej wypożyczalni motocykli w Maladze (i nie tylko tam – ogarniają całą Polskę, a także Sycylię). Tak więc po szybkim namyśle zarezerwowaliśmy brata bliźniaka naszego Beboka – czyli BMW R1250RT. I tutaj najfajniejsza a zarazem niespodziewana sprawa – przypadkowo widzę komentarz znajomego, pod postem wypożyczalni w stylu „do zobaczenia w grudniu”. Co się okazało? Magda i Sebastian (Jaśki) nasi znajomi, w tym samym czasie w tej samej wypożyczalni też biorą motocykl! Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem już tak…
25 grudnia
Wylatujemy z Katowic do Malagi. Z uwagi na wygodę – ciuchy motocyklowe spakowaliśmy do bagażu rejestrowanego, do którego wzięliśmy również torby wewnętrzne do kufrów – przynajmniej po raz pierwszy przetestujemy na żywo pakowanie do BMW. Po ponad 4 godzinach lądujemy w Maladze, odbieramy bagaż, odnajdujemy miejski autobus z lotniska by dostać się do hotelu Ibis. Świadomie zarezerwowaliśmy go ze względu na nieskomplikowany dojazd do wypożyczalni, a także na bliskość metra aby dostać się do centrum. I tutaj zaskoczenie – metro to tak naprawdę malutka kolejka podziemna! Z racji, że to pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia wiele małych restauracyjek było zamkniętych. Głodni powłóczyliśmy się po porcie, aż w końcu udało się dostać stolik w Hard Rock Cafe. Wieczorem też dosyć zmarzłam – w dzień 20 stopni, ale nocą było 12, a ja w samym sweterku 😉
26 grudnia
Rano przyjechał po nas Maciek – rezydent w Maladze z motocyklem.pl. W garażu w którym oprócz RT stało kilkanaście GS zaczekaliśmy na Madzię i Sebcia którzy właśnie wylądowali w Maladze. Tak więc prosto z lotniska przyjechali do wypożyczalni i stamtąd ruszyliśmy razem na podbój Andaluzji. Pogoda marzenie – ani jednej chmurki. Temperatura około 18 stopni. Planowaniem dzisiejszej trasy zajął się Sebastian – natomiast nasz plan był taki: wtorek jeździmy i śpimy razem w Ronda, w środę się rozdzielamy i my jedziemy na Gibraltar a potem do Portugalii.
Jednym z symboli Andaluzji są białe miasteczka – i rzeczywiście pięknie wyróżniały się na tle górzystego terenu oraz niebieskiego nieba. Pierwszym przystanek był dosyć spontaniczny. Przejeżdżając przez Mijas Pueblo zobaczyliśmy mnóstwo osiołków. Okazuje się że jest to miasteczko znane z Burro-taxi czyli osiołko-taxówek! Kolejne kilometry to kolejne „pueblos blancos”, ale też wytęsknione morze. Co prawda w dosyć turystycznej Marbelli, ale lunch z widokiem na plażę smakował wyśmienicie. Wieczorem dojechaliśmy do zarezerwowanego apartamentu w Ronda. Motocykle udało się zaparkować wzdłuż ściany budynku, niestety nie ma tam miejsc parkingowych – samochody w starej części miasta należy zostawić na parkingu miejskim. A Ronda słynie z wąwozu El Tajo de Ronda i górującego nad nim XVIII wiecznego mostu – Puente Nuevo łączącego dwie części „rozdartego na pół” miasta. Wieczorny spacer po miasteczku (wśród tłumów turystów) upłynął pod znakiem churros z czekoladą.
27 grudnia
Rankiem poszliśmy w czwórkę na poszukiwanie mostu. Okazało się, że wczoraj byliśmy zaledwie 50 metrów od niego… Siedząc na porannej kawie, tak smutno mi się zrobiło, że musimy się pożegnać i rozdzielić. Spontanicznie zmieniliśmy więc nasze plany, bo naprawdę fantastycznie razem nam się razem spędza czas : darujemy sobie Portugalię bo byłaby to gonitwa, a jutro pojedziemy razem na Gibraltar. Tak więc spakowaliśmy motocykle i ruszyliśmy razem dalej w głąb Andaluzji. Ogromne wrażenie zrobiły na nas w części powysychane jeziora – Embalse del Guadalhorce czy Embalse de Zahara-el Gastor. Wisienką dzisiejszego dnia było miasteczko wkomponowane w skały – Setenil de las Bodegas, gdzie mieliśmy nocleg. Niestety nasze mieszkanko miało poważną wadę, klimatyzacja która miała służyć za ogrzewanie powodowała spięcie i wybijało korki na całej ulicy… (a w nocy były zaledwie 2 stopnie)… Jaśki mieli więcej szczęścia – mieli „kozę” w ich mieszkaniu.
28 grudnia
Rankiem zziębnięci, niewyspani i trochę głodni ruszyliśmy bocznymi drogami w kierunku Gibraltaru. Niestety wszystkie knajpki (a nie było ich dużo) były jeszcze w miasteczku zamknięte, udało mi się jedynie kupić wodę (butelka temperatury pokojowej była zimniejsza niż ta z lodówki…). Jednak nie ma tego złego – w smerfnej niebieskiej wiosce Júzcar zjedliśmy za to pyszne śniadanie. W okolicach południa nasze samopoczucie było coraz to gorsze – szybka decyzja: rezerwujemy hotel przed granicą Gibraltaru na dwie noce i jedziemy się „kurować”. Jaśki pojechali jeszcze na Tarifę, ale też mieli hotel po drugiej stronie miasta więc dzisiejszy wieczór spędzamy sami nafaszerowani lekami.
29 grudnia
Po hotelowym śniadaniu i porządnej dawce Ibupromu wraz z Neosine spotkaliśmy się z Sebastianem i Magdą. Muszę też wspomnieć, że Sebastian – to dzisiejszy solenizant, dla którego ten cały wyjazd był prezentem urodzinowym od Magdy 🙂 Dokumenty w dłoń i pieszo powędrowaliśmy na Gibraltar. Z uwagi na ograniczony czas (dzisiaj Jaśki wracają do Malagi by wrócić do Polski) z granicy wzięliśmy autobus do centrum. Cel Skała Gibraltarska na którą chcieliśmy dostać się kolejką linową. Przy kasach spotkaliśmy turystów z Polski którzy omawiali opcję kolejki lub taksówki (zakaz wjazdu innych pojazdów na skałę). Wygoda, czas oraz porównywalne koszty spowodowały, że wybraliśmy z nimi taxi. Pierwszy przystanek to Pillars of Hercules (Słupy Herkulesa), następnie Saint Michael’s Cave (Jaskinie Świętego Michała), Skywalk Gibraltar (Platforma widokowa ze szklaną podłogą) gdzie mieliśmy super sesje zdjęciowe z makakami berberyjskimi oraz punkt widokowy czyli Military Heritage Centre. Pani kierowca/przewodnik, zgodziła się po długich namowach na krótki postój przy Windsor Suspension Bridge (czyli moście linowym), chyba tylko dlatego, że miała pełną taksówkę (8 osób) więc kurs jej się naprawdę opłacał. Z autobusu powrotnego wysiedliśmy przystanek wcześniej, aby przejść się pieszo płytą lotniska (odbywa się tam ruch pieszych i rowerowy z granicy, a podczas lądowania/startu samolotu) przejście jest zamykane. Jeszcze szybka wspólna kawa i pożegnaliśmy naszych towarzyszy podróży, a my wróciliśmy do hotelu „kurować się”.
30 grudnia
Nie musiałam długa namawiać Mariusza o powrót, ale motocyklem na Gibraltar, aby odwiedzić „polskie miejsce” czyli Pomnik Władysława Sikorskiego, który znajduje się na samym południowym koniuszku czyli Europa Point. Później odwiedziliśmy Tarifę czyli miejsce w którym łączy się Morze Śródziemne z Oceanem Atlantyckim a także jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy. Tak więc w tym roku zaliczony i północny (Nordkapp) i południowy jej kraniec! Dalej bocznymi drogami pojechaliśmy do Sevilli, gdzie mieliśmy już zarezerwowany hotel przy samym Setas de Sevilla z parkingiem podziemnym. Trafienie tam było nie lada wyzwaniem – nie dość że pełno uliczek jednokierunkowych to wjazd do ścisłego centrum był zakazany. Dopiero na podstawie meldunku w hotelu mogliśmy bez przeszkód wjechać w zakazy by dojechać na parking hotelowy. W związku z tym, że byliśmy w ścisłym certum zwiedzanie miasta zrobiliśmy na nogach. Głównym celem był Plan Hiszpański, którym nie zawiedliśmy się (chociaż kolejka do wypożyczenia łódek była ogromna, przejażdżka dorożką nie była już taką atrakcją). Wieczorem ogromne wrażanie zrobiło na mnie oświetlenie Setes de Sevilla i doczytałam że można zwiedzać górę, gdzie oprócz kina i ciekawego filmu prezentowany jest pokaz tzw. aurory.
31 grudnia
Dzisiejszy ranek poświęciliśmy na szybkie zwiedzanie stadionów Sevilli (tylko z zewnątrz) czyli FC Sevilla – Estadio Ramón Sánchez Pizjuán oraz Real Betis – Estadio Benito Villamarín. W planie był powrót na wybrzeże przez góry do Fuengirola, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel, bo jutro popołudniem wracamy do Polski z Malagi samolotem. Jakieś 50 km za Sevillą, około godziny 13:00, w szczerym polu zaczyna nam się świecić czerwona kontrolka w motocyklu dotycząca ciśnienia w oponie. Po sprawdzeniu – wbita śruba w oponę, powietrze schodzi, mamy flapa. Niedziela, Sylwester – nikt już nie pracuje, wszystko zamknięte… Jako, że to motocykl z wypożyczalni po kilku telefonach do właściciela udaje się ustalić, że nas zholują ale dopiero za około 3 godziny… W końcu doczekaliśmy się na autopomoc, która zholowała nas na obrzeża Morón de la Frontera do swojej bazy. Reszta – po Nowym Roku, nie ma szans żebyśmy dzisiaj z motocyklem trafili do Malagi. Dodam jeszcze, że nikt tam nie mówił po angielsku, solo español, tłumacz google za bardzo nie pomógł, baterie w telefonie już były na wykończeniu, my bez jedzenia i picia od praktycznie rana – byłam już w lekkiej rozpaczy. Koniec końców po 20:00 właścicielowi autopomocy udaje się załatwić kierowcę który zawiezie nas do Fuengiroli za jedyne 300 euro (może uda się odzyskać z ubezpieczenia część tej kwoty). A motocykl został… Po 22:30 meldujemy się w hotelu, jemy w pierwszym otwartym miejscu pizze i idziemy spać… Także takiego Sylwestra i witania Nowego Roku nie życzę nikomu…
1 stycznia
Emocje już opadły, po śniadaniu szybki spacer na plaże i zamawiamy Ubera, by dostać się po nasze walizki, które zostały w wypożyczalni. Szczęśliwie spakowani ruszamy na lotnisko by zakończyć naszą Andaluzyjską Przygodę.
KLĄTWA
Teraz trochę o naszym pechu. Pierwsze podejście na wyjazd w 2020 roku na Gibraltar pokrzyżował covid i zamknięte granice. Następnie w 2022 drugie podejście – gdzie tydzień przed wyjazdem Tygrys odmówił posłuszeństwa i poszła skrzynia biegów… Polecieliśmy więc na Gran Canarie. Tutaj w końcu się udało, ale od początku coś było nie tak: na lotnisku w Pyrzowicach trzy razy byłam sprawdzana, bo bramka, a potem sprzęt coś wykrywał i „świeciłam się na czerwono”; popsuł nam się zamek w nowej walizce i prawie godzinę się do niej włamywałam aby przepakować w wypożyczalni nasze ciuchy; nieszczęsne niedziałające ogrzewanie w Setenil (wybijające korki), co spowodowało że się pochorowaliśmy; przebita opona i całe zamieszanie z naszym powrotem; a na koniec… popsuty Uber… gdzie po załadowaniu bagaży w hotelu w Fuengirola bagażnik nie dał się zamknąć i musieliśmy zamawiać kolejny samochód oraz błędnie wystawiony rachunek za hotel – pomyliły im się daty w związku z tym, że przeskoczyło na nowy 2024 rok (a liczyłam że też część odzyskam z ubezpieczenia). Naprawdę bałam się lotu powrotnego, tym bardziej, że zamiast WizzAir podstawili samolot maltańskich linii lotniczych bo był jakiś problem z silnikami… Na szczęście pomimo praktycznie turbulencji przez cały lot, bezpiecznie wróciliśmy do domu.
PODSUMOWANIE
Czy było warto? Tak. Spełniłam kolejne marzenie. Odwiedzone miejsca mogę polecić. Towarzystwo Magdy i Sebastiana było świetne. A popsuty motocykl też jest lekcją na przyszłość – nawet do wypożyczonego sprzętu trzeba wozić ze sobą mały zestaw naprawczy opon i mieć dobre ubezpieczenie zagraniczne. Sumarycznie przejechaliśmy 923 kilometrów motocyklem, z perspektywy czasu była to dobra decyzja aby polecieć i wypożyczyć sprzęt – sam dojazd tam z Polski to około 2,5-3 dni autostradami w jedną stronę. Czyli prawie tydzień na dojazd. Tym bardziej, że to polska wypożyczalnia, gdzie nie ma problemów z dogadaniem się (szczególnie w takich przypadkach wypadkowych)… Zresztą zobaczcie sami:
Bardzo fajna wyprawa