Pomysł na sierpniowy długi weekend w 2017 roku? Może pierwszy raz naszym motongiem gdzieś dalej za granicę? Wybór pada na Großglockner-Hochalpenstraße.
Wyjazd w piątek popołudniu po pracy, powrót we wtorek. Przed nami łącznie około 1800 km. Na początku sierpnia rezerwuję noclegi przez booking i z niecierpliwością oczekuję wyjazdu.
Dzień pierwszy
Wyruszamy w piątek o godzinie 17.00. Celem jest Kaiserrast – hotel przy autostradzie pod Wiedniem, w którym była możliwość meldunku do godziny 23.00. Według map google trasa ok. 400 km wiedzie głównie przez Czechy: Ostrava-Ołomuniec-Brno i winna zająć nam 4 godziny. Za granicą robimy pierwszy postój na rozprostowanie nóg. Wieczór jest gorący, wręcz upalny, przelotówka czeską autostradą przebiega dość sprawnie. Niestety pogoda krzyżuje nam plany i na wysokości Brna dopada nas potężna burza.
Na stacji tankujemy maszynę i kupujemy austriacką winietę (okazuje się, że burza uszkodziła łącza, nie można płacić kartą, tylko gotówką; nie mając czeskich koron płacimy gotówką w euro – przelicznik jak za zboże…) Ubieramy przeciwdeszczówki i ruszamy dalej, gdyż czas ucieka. Wokół nas trwa osobliwy spektakl: deszcz, wiatr i błyskawice przeszywające niebo. W kaskach tak szumi, że nie słychać odgłosów grzmotów. Efekty tak niesamowite, że aż przerażające. Powoli docieramy do celu – jest 22:45 i meldujemy się w ostatnim momencie. Potem recepcja pogrąża się w ciemnościach.
Dzień drugi
Wypoczęci, po obfitym śniadaniu wyruszamy do Sankt Johann im Pongau, gdzie mamy zarezerwowane dwa noclegi w Pensjonacie Rauchkuchl. Pogoda nawet ładna, a do przejechania mamy ok. 370 km, gdzie większość trasy przebiega drogą nr E60. Po drodze napotykamy kilka zwężeń i zatorów, głównie przy wjazdach/wyjazdach z dużych miast. Na krótkim postoju w okolicach Salzburga, przeglądając mapę, decydujemy się zajechać jeszcze do Bischofshofen, które mamy po drodze. Około 14:30 zostawiamy NC’ka na jednym z parkingów pod skocznią i wdrapujemy się na szczyt. Spoceni i zmachani po osiągnięciu topu skoczni, zauważamy, że jest tam droga, którą mogliśmy wjechać…
Po kilku selfikach schodzimy w dół, a spodnie motocyklowe powtórnie działają jak Sauna Belt. Zapas wody mineralnej się skończył, więc postanowiliśmy pojechać już bezpośrednio do miejsca docelowego. W opisie hoteliku był garaż dla motocyklistów, który niestety okazał się otwartym kawałkiem placu parkingowego przy posesji. Natomiast sam budynek, w którym znajduje się restauracja w stylu rodeo serwująca pod różną postacią steki, jak pokój i jego wyposażenie, muszę przyznać, że nic dodać, nic ująć. Właścicielem przybytku jest bardzo sympatyczna czeska rodzina, która to bardzo się stara, aby wszystko było w jak najlepszym porządku. Po rozpakowaniu bagaży i szybkim ogarnięciu się, zaczyna padać deszcz, ale idziemy zwiedzić miasteczko, w którym to (niespodzianka!) odbywa się lokalny festyn.
Dzień trzeci
O 4.00 rano budzą nas przejeżdżające śmieciarki i auta sprzątające po nocnej imprezie (notabene całkiem fajna: zaczynając od jodłujących lokersów w oficjalnych alpejskich ubrankach, kończąc na rockowych zespołach). Mariusz namawia mnie na poranny wyjazd i podziwianie wschodu słońca w Alpach. Mamy jednak obawę o pogodę, gdyż prognozy internetowe przewidują deszcze i ostatecznie wyruszamy po śniadaniu. Po dotarciu do kas na Großglockner Hochalpenstraße otrzymujemy mapko-przewodnik w języku polskim oraz pamiątkową naklejkę w cenie biletu. Zachwyceni otaczającymi nas widokami, musimy uważać na samochody, motocyklistów i cyklistów, którzy niekiedy bez sygnału zjeżdżają z trasy, robiąc niebezpieczny manewr, gdyż zobaczyli coś interesującego. Pogoda jak to w górach – raz piękne słońce, a po przejechaniu tunelu wjeżdżamy w mgłę. Postanowiliśmy też na początek przejechać trasę do końca, czyli do ostatniego górnego parkingu „11”.
Zaparkowawszy maszynę, udaliśmy się do kawiarni z widokiem na Alpy na pyszne ciacho (jakoś nie przepadam za austriackimi wurst’ami). Z nową dawką energii ruszyliśmy podziwiać krajobraz. Niestety baterie w aparacie odmówiły współpracy i pozostały nam tylko komórki (dobrze, że te chociaż naładowaliśmy przed wyjazdem). Zwiedziliśmy też ciekawe wystawy tematyczne (historia motoryzacji, fauna i flora Alp, interaktywne projekcje ukazujące jak zmieniał się klimat itp. itd.). A podczas spaceru do obserwatorium Swarovski’ego spotkaliśmy świstaka. Siedział na kamieniu na wyciągnięcie ręki i bezczelnie zajadał się jabłkami dokarmiany przez turystów (później przyszła straż i wszystkich przegoniła).
W drodze powrotnej na spokojnie zatrzymywaliśmy się na postojach, łącznie w tym, że skorzystaliśmy z kolejki Panoramabahn („9” – dodatkowo płatna), by wjechać na jeden z okolicznych szczytów Schareck. Podczas postoju na zamglonej „4” (Bikers Point), mając jeszcze zapas czasu postanowiliśmy powrócić na „jedenastkę”. Powrót okazał się strzałem w dziesiątkę, oczom naszym ukazał się lodowiec w całej okazałości (za pierwszym razem był w chmurach) oraz wypatrzyliśmy rodzinkę świstaków. Zachwycona futrzakami postanowiłam, że sprawię sobie pluszowego – niestety wszystkie punkty pamiątkarskie były już zamknięte. No cóż, niechętnie i bez pośpiechu ruszamy z powrotem do pensjonatu.
Dzień czwarty
Podczas śniadania Mariusz wpadł na pomysł powtórnego wjazdu na trasę Großglockner. Zarezerwowany następny nocleg w drodze powrotnej mamy w Linz (za 200 km), także śpieszyć się nie musimy. Bilet wjazdu na trasę na drugi dzień okazuje się o połowę tańszy. Tym razem „4” prezentuje nam swoje uroki – jest słonecznie z bardzo dobrą widocznością, ale… szczyt Grossa jest w chmurach. Na „11” strzelamy kilka fotek, kupuję grającego na harmonijce pluszaka świstaka i spokojnie wyruszamy w podróż powrotną. Jedziemy przez Zell am See, potem przez Niemcy dosyć przyjemną i widokową trasą. W miejscowości Bad Reichenhall natrafiamy na starą kolejkę górską, niestety ostatni wjazd jest o 16:00, a my przybyliśmy 15 minut za późno… Za granicą austriacką wjeżdżamy na autostradę i o osiemnastej jesteśmy w hotelu w Linz. Pomimo swoich zabytków i typowej architektury austriackiej przeplatanej nowoczesnością (Ars Electronica Center) miasto mnie nie zachwyca. Całe szczęście, że jest ciepły wieczór i z przyjemnością zajadamy pizzę w jednym z ogródków restauracyjnych w centrum starego miasta.
Dzień piąty
Okazuje się, że w Austrii 15 sierpnia jest również dniem wolnym od pracy i trochę naszukaliśmy się otwartej piekarenki, by zjeść śniadanie (te hotelowe cenowo było baaardzo przesadzone). Około 10.00 pakujemy bagaże i rozpoczynamy najdłuższą dzienną trasę (ponad 530 km przed nami). Jest upał, zmęczeni, ale pełni wrażeń i szczęśliwi wracamy wieczorem do domu. Po dzisiejszym dniu stwierdzam, że… motocykl nasz jest za mały i za słaby na taką trasę. Więcej niż 110 km/h obładowany nie wyciągnie, a na przelotówce autostradą przydałoby się o te 20-30 km/h więcej (szczególnie przy wyprzedzaniu). Oprócz planowania następnej podróży zaczynam myśleć poważanie o nowym sprzęcie – o którym to Mariusz już od kilku miesięcy wspomina… – a brałam to za jego fanaberię 😉
Kilka słów podsumowania:
W Czechach nie potrzeba winiety na motocykl, w Austrii to wydatek 5 E za dziesięciodniówkę. Bardzo czułe radary – prędkość przekroczyliśmy o 3 km i już mrugnęło…
Najdrożej wyszło za noclegi (ok 60-70 E za noc za pokój), ale oprócz noclegu w Linz w pozostałych w cenie było śniadanie.