czyli wakacje 2024

Ponad pół roku planowania i nareszcie – wyczekany urlop „Anno Domini 2024” rozpoczynamy 6 czerwca. Pierwszy etap podróży to wieczorny przyjazd do Radwanic do Ani i Adasia – naszych kompanów tegorocznej podróży. Jeszcze ostatnie szlify planu, toast urodzinowy Mariusza i… w drogę ku przygodzie!

7 CZERWCA

W piątkowy ranek wyruszamy więc spod Wrocławia w kierunku Niemiec i Holandii. Dzień typowo tranzytowy – nudne autostrady. Pogoda dopisuje, jest słonecznie i przyjemnie. Nocujemy w całkiem przyjemnym jak na Niemcy miejscu – na stacji Shell przy autostradzie w Bünde jest mały motel An der A 30 UG –  z naprawdę przepysznym jedzeniem! Nawinięte ponad 750 km.

Motorki ładnie przykryte na noc – lepiej nie kusić 😉
8 CZERWCA

Sobota to kolejny słoneczny dzień. Kilometry uciekają coraz wolniej – w Holandii na autostradzie to max 100 km/h. Nasz prom wypływa z Rotterdamu o 20:30. Korzystając więc z kilku godzin zapasu – obieramy azymut – muzeum Wiatraków w Kinderdijk. Spędziliśmy tam około 2,5 godziny – co jest stanowczo za mało. Ale: udało się zaliczyć film historyczny, przepłynąć łodzią wzdłuż kanału i zwiedzić w środku zabytkowy wiatrak. Trochę się zestresowaliśmy, bo źle sprawdziliśmy godziny odprawy promowej i okazało się, że maksymalnie do 18.00 powinniśmy być już w porcie, gdyż motocykliści są odprawiani i dokowani w pierwszej kolejności. My nastawiliśmy się tak jak było napisane na bilecie, że spokojnie 2 godziny przed wypłynięciem zaczyna się odprawa. Niby około godziny różnicy, ale trzeba było się śpieszyć. O 17.45 byliśmy w porcie jako jedni z ostatnich motocyklistów. Tyle co wjechaliśmy na prom i lunął deszcz 😉 Pozostawiamy motocykle zabezpieczone pasami i udajemy się na zwiedzanie promu. Kajutę mamy „środkową” bez okien – ja śpię na górze łóżka piętrowego, w zatyczkach, bo słychać silniki… Aha – dzisiaj „tylko” 360 km.

Muzeum wiatraków w Holandii – Kinderdijk
Co miłe – jeśli ktoś sobie nie radził – obsługa pomagała zabezpieczyć motocykl
Prawie jak kapitan „tego statku”
9 Czerwca

Niedziela – wstajemy o godzinę za wcześnie – śniadanie jest od 6.30 – nie wiedzieliśmy którego czasu (czy brytyjskiego czy środkowoeuropejskiego) i źle obliczyliśmy 😉 Wyjazd z promu to lekki stres… Odprawa paszportowa, celna i sami na drodze po lewej stronie… Pierwsze rondo „pod prąd” jeszcze ze światłami… A tu jeszcze trzeba na stację benzynową bo rezerwa się świeci, a w Holandii po drodze z muzeum nic nie było. Dobrze, że jest wczesny ranek i nie ma dużego ruchu, szczególnie w mieście. Bo muszę też się pochwalić – jako, że dzisiaj są wybory do Parlamentu Europejskiego – Mariusz wyszukał, że w Hull jest lokal wyborczy. Także dopisaliśmy się do listy wyborców i oddaliśmy głosy! Nie ukrywam, że byliśmy dosyć „niecodziennymi” głosującymi – komisja chwaliła nas za naszą pomysłowość i zorganizowanie. Jeszcze trochę pobłądziliśmy przy wyjeździe z miasta –  i w końcu kierujemy się na autostradę w kierunku Edynburga. Pogoda się psuje – zaczyna padać – pierwszy deszcz (jeszcze nie szkocki tylko angielski, ale jest)… Zjeżdżamy z autostrady i kierujemy się po lokalnych drogach. Zatrzymujemy się w przyjemnym miejscu – Last Cafe in England – na przekąskę (kanapka z rybą) i herbatę z mlekiem (naprawdę smakuje super!). Kilka fotek na „granicy” i jesteśmy w Szkocji! Nawet się rozpogodziło! I tak dojeżdżamy do Falkirk gdzie mamy kolejny nocleg w Park Hotel’u (nic specjalnego). Ale wieczorkiem wybieramy się na miasto – niestety dużo lokali jest pozamykanych, ale obiadokolację jemy w otwartej indyjsko-himalajskiej knajpce. Dzisiaj wyszło aż 470 km (po tej „złej” stronie). Nie ukrywam stres był i jest szczególnie na skrzyżowaniach gdzie trzeba skręcać…

Głosowanie w Wyborach do Europarlamentu w Hull
Last Cafe in England
Szkockie drogi na prowincji
I szkockie miasteczka
10 czerwca

W poniedziałek po typowo hotelowo-brytyjskim śniadaniu na początek udajemy się do Falkirk Wheel czyli innowacyjnej obrotowej śluzy łączącej kanały po których można popływać łodzią. Ku naszemu zadowoleniu na razie utrzymuje się zachmurzenie, ale nie pada. Aha – parking bezpłatny dla motocykli – wzięliśmy bilecik ale potwierdziłam, że dla dwóch kółek jest za free. Co prawda nie popłynęliśmy łódką, ale zobaczyliśmy kilka obrotów śluzy, wypiliśmy kawę w restauracji (ta hotelowa była okropna) i ruszyliśmy w stronę The Kelpies czyli parku z rzeźbami końskich głów. Tutaj parking był płatny (chyba dwa funty), ale za to mogliśmy zostawić kurtki i kaski u panów parkingowych w ich „kanciapce”. Rzeźby robią wrażenie, można też je zwiedzać od środka (dodatkowo płatne). Zbieramy się dalej bo zaczyna kropić. Kierując się na wschodnie wybrzeże, robimy postój na jedzonko na autostradzie w małej knajpce. I tutaj pierwszy raz mamy do czynienia z prawdziwym Szkotem i ich językiem… Niby angielski, ale tak mówią niewyraźnie i z dialektem, że na pytanie kelnera czy chcę deser zrozumiałam, że pyta czy podać rachunek 😉 Rezerwujemy też mały domek Bellrock View nad morzem na wschodnim wybrzeżu na dwie noce. Na jutro planujemy odpoczynek – powoli się oswajamy z jazdą po lewej stronie, ale zmęczenie i stres teraz zaczynają dawać o sobie znać. Dzisiejszy dzień zamykamy 100 km w siodle.

Śluza robi wrażenie a dla tych co dysponują czasem – można przepłynąć w niej łodzią
Mityczne (celtyckie) Kielpie – nie tylko Szkocja potworem z Loch Ness stoi..

Carnoustie i plaża przy Westhaven – to małe miasteczko z przecudnym rybackim domkiem do wynajęcia i z nietuzinkowymi sąsiadami. Dwa domy od naszego wynajętego jest mały klub motocyklowy prowadzony przez sympatycznego Szkota. Pan George to były uczestnik wyścigów La Mans, w sędziwym już wieku, ale codziennie oprócz sobót w godzinach 14-16 otwiera swój garaż, w którym ma setki pamiątek i zdjęć i zaprasza sympatyków dwóch kółek do siebie na kawę, herbatę i ciasteczka. Także jak będziecie w okolicy – zawitajcie do Westhaven Bikers Drop in Centre – warto poznać Jego historię.

Kawał historii wyścigów motocyklowych…
I ciekawi goście!
11 czerwca

Po leniwym wtorkowym poranku i po długim spacerze wzdłuż morza, oglądając mapę znaleźliśmy kilkanaście kilometrów od nas destylarnię. Na internecie bilety były dostępne, więc postanowiliśmy tam pojechać. Arbikie to mała i rodzinna destylarnia, nie należąca do tych „masowych”, ale za to czuliśmy się tam niezmiernie ugoszczeni. Tylko nasza czwórka i przewodnik, który bardzo się starał – nawet specjalistyczne słowa zapisywał nam w tłumaczu google abyśmy wszystko zrozumieli. A degustacja też stworzona pod kierowców – były przygotowane maleńkie buteleczki, do których mogliśmy przelać trunek i skosztować go już po podróży. W drodze powrotnej pokręciliśmy się po okolicy, aby potem zawitać u Georga, u którego gościli również jego koledzy motocykliści. Dzisiaj miało być bez motocykla, a wyszło ponad 50 km.

Sklep Arbikie Destilary – można zamawiać też internetowo
Degustacja whisky
12 czerwca

W środę ruszamy dalej na północ. Spokojnie przemierzamy Park Narodowy Cairngorms, Przy punkcie widokowym Corgaff temperatura spada do 5 stopni. Przynajmniej nie pada, ale ziąb jest przenikliwy… Docieramy do Dufftown gdzie jest jedna z bardziej znanych destylarni – Glenfiddich. Niestety bilety trzeba kupować z dużym wyprzedzeniem, także odwiedziliśmy tylko sklep, zrobiliśmy kilka zdjęć i dalej w drogę w stronę Inverness. Rezerwujemy też nocleg w B&B The Antlers już po wschodniej części NC 500. Ostatnim przystankiem jest The Loch Ness Centre. Zwiedzanie trwa ponad godzinę, my z Anią chętnie byśmy poszły, ale chłopakom się nie chciało. Za to na parkingu zorganizowali międzynarodową akcję naprawy motocykla włoskiej pary. Ich Kawasaki Versys odmówił współpracy – brak prądu – na popych nie zadziałało, na kable też nie, od Szwajcarów pożyczyliśmy boostera – również nie. Więc chyba nie akumulator tylko alternator? Trudno powiedzieć – zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy – w każdym razie para została na parkingu (obok był hotel) czekając na assistance. Śmiałyśmy się, że my tam byłyśmy zbędne i w tym czasie spokojnie ogarnęłybyśmy Nessi, ale cóż… może następnym razem. Po 19-tej docieramy do naszej agroturystyki, gdzie zostajemy ugoszczeni herbatką przy kominku. A w pokoju hit – podgrzewane materace! Gospodyni dostarczyła nam również kartę abyśmy wybrali sobie zestaw na jutrzejsze śniadanie. Dzisiejszy dzień to niecałe 500 km.

Park Narodowy Cairngorms – Zastanawialiśmy się co to za rzeźby.. Ale świetnie chroniły przed wiatrem!
Farm Shop – czyli małe lokalne sklepiki na wioskach – kupisz tu prawie wszystko i wypijesz też kawę i zjesz coś słodkiego
Sklep w Destylarni Glenfiddish
W drodze z Dufftown jest Speyside Cooperage Visitor Centre – czyli fabryka beczek
No i Nessi – my zwiedziłyśmy tylko sklepik
a chłopaki próbowali uruchomić Włochom motocykl
Jako ciekawostka – umywalki wyglądają tak: Z jednego kraniku wrzątek, z drugiego lodowata. Czyli albo się poparzysz albo odpadną z zimna paluchy 🙂 Rozwiązaniem jest zatkanie umywalki, bo pod bieżącą wodą lecącą z kranu nie da rady.
13 czerwca

Czwartek zapowiada się słoneczny, chociaż rankiem jest jeszcze zimno. Pierwszy przystanek to latarnia morska Duncansby Head, dalej przez John O’Groats do latarni Dunnet Head. Później ciacho i rozgrzewająca herbata w małym Cafe gdzie znajduje się również centrum pomocy dla fok. Dalej to już oszałamiające widoki wzdłuż północnego i zachodniego wybrzeża. Część dróg to tzw. „single track road” czyli wąskie drogi gdzie jeśli chcesz się wyminąć z pojazdem jadącym z naprzeciwka trzeba skorzystać ze specjalnych zatoczek znajdujących się co 50 metrów. Po drodze jemy zapiekanki – kanapki w stylu tostowym z haggisem – dla tych niezdecydowanych – haggis jest trochę podobny do naszej polskiej kaszanki – którą przynajmniej ja uwielbiam. Dzień kończymy po 350 km w zajeździe Aultguish Inn obok tamy Glascarnoch Dam, trochę zmęczeni jazdą po wąskich i krętych drogach.

Szkockie długowłose krowy występują głównie na północy
Można powiedzieć że koniec Szkocji…
Caithness Seal Rehab & Release
Północna część NC500 – trochę przypomina Norwegię…
Wschodnia część NC500 jest też soczyście zielona
14 czerwca

Piątkowy ranek to typowa szkocka pogoda – ponuro i mokro, jednak nie jest to duży deszcz – przynajmniej ja nie ubieram nawet spodni przeciwdeszczowych. Kończymy NC500 i kierujemy się w stronę wyspy Skye. Po drodze zwiedzamy Eilean Donan Castle – można dokupić audioguide w języku polskim, jednak w środku jest zakaz robienia zdjęć. P.S. Sprzedawane tam „fish and chips” nie polecamy – tłuste i niesmaczne. Wjeżdżamy na Skye i zaczyna się rozpogadzać. Lokujemy się w wynajętym domku Hebridean Inn na dwa dni – z zewnątrz trochę straszył, ale wewnątrz całkiem fajnie. A w związku z tym, że świat zaczął wyglądać kolorowo w słońcu postanowiliśmy zrobić jeszcze „krótką” rundkę po wyspie. Dołączył do nas Adaś, Ania zmęczona została odpoczywać, no i … wyszło ponad 3,5 godziny i 130 km… a w sumie ponad 350 km. Po powrocie poszliśmy jeszcze z Mariuszem do miasteczka na mecz otwarcia Mistrzostw Europy w piłce nożnej: Szkocja – Niemcy. Chyba w pubie byli sami turyści, bo jakoś mało ekscytujący był doping dla Szkotów…

Pomimo zachmurzenia widoki nadal robią wrażenie
Eilean Donan Castle
No i Skye – tu na północnej jej części
Skye Museum of Island Life – nie zdążyliśmy zwiedzić w środku – było już zamknięte
Parking przy Kilt Rock ze śladami dinozaurów
15 czerwca

Sobota i piękne słońce aż zachęcało do całodziennej wycieczki. Pierwszy przystanek to Sligachan Old Bridge, następnie do Portree, gdzie jemy lody z widokiem na kolorowe domki. Dalej, zawracamy i kierujemy się na zachód wyspy i punkt widokowy Neist Point Cliff – bardzo polecam. To ta mniej uczęszczana część wyspy, a równie malownicza. Później jeszcze w stronę północy – aby przejechać przez malownicze Quiraing Road (trzeba bardzo uważać, by dobrze wjechać – bo uliczka jest niepozorna). A z racji tego, że wczoraj zaliczyliśmy punkty widokowe Kilt Rock & Mealt Falls oraz Lealt Falls dzisiaj się już tam nie zatrzymaliśmy. Zauroczeni wyspą wracamy po ponad 250 km do naszego wynajętego domku.

Parkingi dla motocykli nie są rzadkością – tutaj w Portree
Portree – widok na mini port z kolorowymi domkami
W drodze na zachodnią część Wyspy Skye
Neist Point na Skye
16 czerwca

Niedziela wita nas deszczem. Już wcześniej postanowiliśmy, że na ląd wrócimy nie przez słynny Skye Bridge (jechaliśmy nim dwa dni temu), tylko promem z Armadale do Mallaig co zaoszczędzi nam trochę drogi do Fort William. Trochę na żywioł, sprawdziliśmy o której odchodzą promy, niestety nie dało się internetowo kupić biletu. Ale to nawet dobrze – po drodze mijamy Destylarnię Torabhaig. Za 5 minut otwarcie, więc zjeżdżamy, co fajne – nie było problemu z biletami. Musimy jedynie poczekać około godziny, ale jest kawiarenka na miejscu. Tutaj panują trochę inne zasady – zakaz filmowania i robienia zdjęć. Jeszcze szybkie zakupy kolejnych whisky i ruszamy w stronę portu. Tutaj również bez problemu można kupić bilety. Przed wjazdem na statek oglądamy na telefonie mecz Polska-Holandia i cieszymy się z pierwszej bramki dla naszych. Na promie wesoło – wokół nas rowerzyści z Niderlandów – więc każdy kibicuje za swoimi. Docieramy na ląd, przestaje padać, jedziemy na wschód. Zatrzymujemy się na chwilę na parkingu i spacerujemy pod Glenfinnan Viaduct czyli wiaduktem znanym z filmów o Harrym Potterze – ja nie jestem jego fanką więc nie musiałam czekać na pociąg… Wracając na parkingu spotykamy „naszych” Włochów – od popsutej Kawy. Naprawili motocykl i mogli kontynuować podróż. Ostatecznie docieramy dziś (po około 100 km) do Berkeley Guest House – nie polecam pomimo dobrej lokalizacji. Ruszamy jeszcze w trójkę z Adasiem w miasto – małe zakupy pamiątek: magnesiki, koszulka i wszyscy troje czapeczki – czyż nie są świetne?

Torabhaig Distillery to druga licencjonowana destylarnia na wyspie Skye
Coś dla fanów Harrego Pottera – Glenfinnan Viaduct
Nasze szkockie urocze czapeczki
17 czerwca

Następnego dnia ruszamy do Oban gdzie mamy rezerwację na dwa noclegi w obiekcie Strathnaver ze względu na jutrzejszą wycieczkę. Pogoda nawet niezła, mieliśmy pokręcić się po okolicy, a wyszło 300 km. Dojechaliśmy aż do Campbeltown na półwyspie Kintyre – drogi tradycyjnie „single track’i” ale za to żadnych turystów. Fajnie też było zjeść obiad gdzieś po drodze na stacji benzynowej za kilka funtów, gdzie tylko miejscowi zaglądają. Wieczorkiem jeszcze spacer po mieście i spać, bo jutro rano pobudka.

Półwysep Kintyre – i praktycznie brak turystów
Jedno z nielicznych miasteczek na półwyspie Kintyre
18 czerwca

Wtorek zrywamy się grubo przed szóstą rano i ruszamy w stronę portu. Bilety na „Three Isles Early Bird Tour” udało nam się z kilkudniowym wyprzedzeniem zarezerwować przez stronę operatora West Coast Tours – co nie jest takie oczywiste, gdyż cieszą się dużą popularnością. Organizacja – trochę samoobsługa – wszystko dostajesz na @ czyli bilety i radź sobie sam wg otrzymanych wskazówek. Prom z Oban na Wyspę Mull to zwykła „rejsówka”, ale przynajmniej jemy tam śniadanie. Po wyjściu z promu czekają już autokary, które przewożą nas na drugi koniec wyspy. Pomimo zachmurzenia – widoki ładne, trochę żałujemy, że nie jedziemy motocyklami (następnym razem ;)). Przyjeżdżamy do Fionnphort (tutaj są toalety bo potem ciężko) i małą łódką wypływamy w stronę Staffa. Pogoda zafundowała nam ekstremalne przeżycia – silny wiatr i duże fale powodowały, że nie dość, że łódką rzucało (przy chorobie morskiej dramat), to jeszcze fale zalewały pokład (i np. mnie robiącą zdjęcia 😉 ) A my zastanawialiśmy się dlaczego część turystów miała ze sobą sztormiaki… Ale dawno się tak nie ubawiłam staczając się od lewej do prawej burty! Po około pół godzinie docieramy do Wyspy Staffa – tutaj spędzamy około godziny – do wyboru ścieżka na organy (Fingal’s Cave) lub ścieżka na maskonury. Ja wybrałam tą drugą – jak my wszyscy. No i udało się – po raz pierwszy w życiu widziałam te urocze ptaki na żywo w naturalnym środowisku! Po równo godzinie łódka przypłynęła po nas z powrotem, a pogoda się polepszyła. Kolejne pół godziny na morzu i jesteśmy na Wyspie Iona. Ładne plaże z miałkim piaskiem, kilka sklepików, jedna maleńka restauracyjka i dwie godziny do promu – naszym zdaniem proporcje powinny być odwrotne – dwie godziny na Staffa pozwoliłyby zaliczyć obydwie atrakcje, a godzina snucia się po Iona byłaby wystarczająca… O 14.30 przypływa kolejny prom rejsowy, zabiera nas do Fionnphort skąd wracamy autokarem do kolejnego portu i przypływamy do Oban. W sumie wycieczka trwała nieco ponad 10 godzin ale naprawdę było warto (koszt to 88 funtów od osoby).

Wyspa Mull z autokaru
Mini stateczki na Wyspę Staffa
Fingal’s Cave z morza – niestety nie zdążyliśmy zwiedzić
Ale za to spotkaliśmy Maskonury (Puffins)
Wyspa Iona
19 czerwca

W środę rankiem znajdujemy mały lunch box pod drzwiami – wczoraj za wcześniej wyszliśmy więc nie wiedzieliśmy jak wygląda „śniadanie”. Ruszamy w stronę Edynburga. Po drodze zatrzymujemy się w Inveraray aby zwiedzić Zamek, ale akurat w środy jest zamknięty… W stolicy Szkocji podjeżdżamy pod dwa punkty widokowe z mostami w tle. Duży ruch jest stresujący, ale widzę że Mariusz czuje się jak ryba w wodzie. Dojeżdżamy do apartamentu Premier Suites gdzie Adaś z Anią zostają odpoczywać, a ja z Mariuszem ruszamy jeszcze na motocyklową rundkę po mieście. Jestem tutaj pod ogromnym wrażeniem – Mariusz radził sobie jakby zawsze jeździł po lewej stronie, ja nie nadążałam się zastanowić gdzie prawidłowo skręcić, a on już był na następnym skrzyżowaniu 😉 Tak więc, trochę pojeździliśmy, trochę później pospacerowaliśmy (w końcu widziałam Szkota grającego na kobzie!). Dzień „zamykamy” przejechanymi 240 kilometrami.

Inveraray Castle z pięknymi ogrodami mogliśmy zobaczyć tylko przez płot
W oddali most kolejowy w Edynburgu
Jazda po szkockiej stolicy
20 czerwca

Czwartkowy ranek spędzamy w czwórkę na spacerze po centrum Edynburga. I ruszamy powoli na południe. Przystanek w Melrose – chcieliśmy zwiedzić Opactwo Melrose Abbey, ale ostatecznie uznaliśmy, że lepiej wygląda z lotu ptaka na zdjęciach, niż na żywo zza płotu… (wiem jesteśmy ignorantami…). Tym razem wszyscy zatrzymujemy się na punkcie widokowym z granicą Szkocji i Anglii. Tutaj małe zaskoczenie – podjeżdża samochód, wysiada Pan w szkockiej spódnicy, a w bagażniku ma do sprzedania pełno bibelotów (w tym bardzo ładne i korzystne cenowo magnesiki, które zakupiliśmy na pamiątkę dla naszych bliskich). Chwilkę pogadaliśmy – okazuje się, że jest tam praktycznie codziennie, przemieszczając się z lewego na prawy parking i tak zarabia na życie. Przedzieramy się w Newcastle upon Tyne przez ogromne korki. Na dzisiejszą noc (po łącznie 170 km)  zatrzymujemy się w Grand Hotel Sunderland – trochę leciwym hotelu, ale za to przy samej piaszczystej plaży z dala od zgiełku. Wieczorny spacer promenadą kończymy we włoskiej restauracji, gdzie na przystawkę wzięliśmy „dwa chlebki”, które okazały się pizzą 😉 a potem nie potrafiliśmy zjeść dań głównych…

I polski akcent w Edynburgu – niedźwiedź Wojtek
Opactwa Melrose Abbey nie zwiedziliśmy, a Jedburgh Abbey również widzieliśmy zza płota
Granica szkocko – angielska
Plaża w Sunderland
21 czerwca

W piątek po śniadaniu ruszamy do Hull na prom. Przez wioski i nieśpiesznie – tak aby w okolicach godziny 15 być w porcie (do przejechania mamy około 200 km). Gdzieś na trasie, po wyjeździe z farmy, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę, zgubiliśmy się z Adasiem i Anią – tzn. pomimo tego samego celu, nam nawigacja na skrzyżowaniu pokazała inną trasę niż nim, a akurat się straciliśmy z „widzenia”. Każdy z nas jak się okazało jechało przez malownicze miejsca. W porcie byliśmy jako jedni z pierwszych, szybko też wjechaliśmy na pokład, odnaleźliśmy swoje kajuty i podążyliśmy do lobby bar na mecz Polska – Austria. Po porażce naszych „orłów” zdążyliśmy zjeść obiad i… nastąpiła awaria zasilania na całym promie. Zero prądu, ciemno, słychać dziwnie wystraszony głos kapitana przez głośniki, że zaraz powinni naprawić. Coś niestety nie wyszło, bo po włączeniu, znowu gaśnie… Uruchomili awaryjne – czyli tylko korytarz i kajuty (nawet terminale nie działały by coś kupić) i odzywa się prezentacja zasad bezpieczeństwa – że w razie ewakuacji obsługa będzie rozdawać kamizelki… Hmmmm… Poszliśmy spać…

Takie klimatyczne angielskie puby po drodze mijaliśmy
I angielskie wsie
W oczekiwaniu na prom – dla motocyklistów jest osobny sektor
Zdążyliśmy obejrzeć porażkę naszych, potem padło zasilanie
22 i 23 czerwca

Sobota – dopłynęliśmy szczęśliwie do portu w Rotterdamie! Ruszamy w stronę Polski – po 800 km docieramy do Słubic i nocujemy w Hotelu Cargo (z całodobową restauracją). Niedziela to niecałe 450 km i przed godziną 15 jesteśmy w domu.

Udało się – dopłynęliśmy pomimo awarii
I podsumowanie naszej podróży do Szkocji
Podsumowanie

Łącznie przejechaliśmy 5.843 km. Średnie spalanie zamknęło się w 5,1 l / 100 km więc całkiem nieźle jak na BMW 😉 Ceny paliwa w przeliczeniu na złote to około 7 złotych za litr. Pogoda to istna wygrana na loterii – nikt nie chce wierzyć, że praktycznie przejechaliśmy Szkocję na sucho. Noclegi rezerwowaliśmy w tym samym dniu, lub jeśli mieliśmy już gotowy plan to dzień wcześniej (NC500, Skye i Oban) – wybieraliśmy B&B, domki czy hotele. A nasi towarzysze podróży byli wspaniali. A Alba to po gaelicku Szkocja…

One Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *